Pracownia dozymetrii promieniowania jonizującego. Zmrok. Młody
Naukowiec podchodzi do okna. Niewiele widać - sterylna jasność
jarzeniówek jest oślepiająca.
Mimo wszystko widać.
Księżyc. W pełni. przyozdobiony welonem chmur. Zza kościstych palców drzew.
Zadrżał.
Poczuł palący chłód. To ten rodzaj gorączkowego zimna kiedy skóra pali Cię, a jednocześnie odczuwasz zimno.
Od
okna solidnie ciągnęło, a już jakiś czas temu wkręcił sobie korbę, że
piecze go ciało poprzecinane pierdyliardami sympatycznych, w ogóle nie
stermalizowanych neutronów. A każdy jeden wygenerował jeszcze w tym
ciele dwa pierdyliardy gammmm.
Księżyc patrzył się zza drewnianych palców, cwany, że daleko.
Oczywiście obawy były mocno przesadzone - wszystko było starannie wysadzone absorbentami i w ogóle bezpieczne.
Wypadki się zdarzają.
PPPRPRPRPRPRPR!
Wydarł się nagle znienacka francowaty licznik polskiej produkcji z rozładowanymi bateriami.
AAA!!
Aanie. Dobrze - miał pierdzieć jak skończy. Młody Naukowiec spisał pyszny bezpieczny wynik, przestawił kloca metr dalej i zapuścił zliczanie.
Cała pracowania naszpikowana była komputerami, licznikami scentylacyjnymi, ukłądami koincydencyjnymi, ołowianymi misami, cegłami, słojami, i wszystkim co można wymyślić i kojarzy się z Czarnobylem.
'Efekt byłby lepszy gdybym siedział teraz na zajęciach laboratoryjnych z biochemii... aalbo anatomii.'
Jednak cały czas nie mógł pozbyć się wrażenia, że za tymi chłodnymi oknami czai się.
Coś. Na niego. Dla niego.
I nie przeszkadzało mu to ani trochę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz